Kiedy Kronos zaatakował nożem własnego ojca, Niebo zapłakało i na świat przyszli giganci. Choć powstali z genitalnej krwi, można założyć, że łzy mitologicznego kastrata również miały ogromne znaczenie w kształtowaniu charakteru jego potomków. Podobnie jak autor wystawy, olbrzymów wyobrażam sobie jako mężczyzn kochających inaczej – to znaczy kochających nie tylko siebie, ale także inne istoty. W swoich najnowszych pracach, będących gigantycznym aktem czułości wobec brata, Bartek Flis opowiada o miłości, samotności i strachu przed dorosłością.
W baśniach i legendach – opowieściach, które olbrzymy zamieszkują najczęściej – rzadko natrafiamy na obrazy tęskniących za sobą wielkoludów. U Flisa jednak bohaterowie nie muszą ukrywać swoich uczuć.
Autor inspiruje się własną relacją z bratem – intymnością, językiem, który wspólnie wytwarzają, wspomnieniami przygód. To opowieści o burzy (a może nawet tajfunie), która złapała ich na bezludnych plażach dzikiej Wisły. To dziecięca walka z bobrami, pożerającymi rodzinny dom na wschodzie Polski. To wreszcie wszechobecna przyroda – ogród, łąka, wydmy – zawsze magiczna i nierozerwalnie związana z ciałem. Rośliny naśladują tutaj części ciała, wyrastają z niego lub – prędzej czy później – stają się nim w nieskończonym procesie przemiany. Ciało wsiąka w ziemię, paproć zamienia się w węgiel, a olbrzymy – w skały. Prace Flisa są śladami Wielkich Stóp i małych, delikatnych gestów.
Olbrzymy malarza są czułe i kruche. Wiedzą, że ich siła leży nie w wielkości, ale we wspólnocie. Zawsze razem, podwójni, połączeni ramionami lub torsem – jak hybrydy, których poszczególne części nie przeżyją bez siebie nawzajem. Rozstanie z bratem jest więc dla autora wielką czarną plamą koloru, bolesną dziurą, która dominuje krajobraz.
Olbrzymy Flisa są smutne, bo na ich oczach rozpada się świat. Nic na to nie poradzą, przecież to postaci namalowane pastelami. Płaczą, a ich gigantyczny płacz słychać w falach rozbijających się o wybrzeża, w Jaskiniach Śpiących Rycerzy, w szczątkach mamuta w wiedeńskiej katedrze, w ego tripach, legendach, wybuchach wulkanów i mimowolnych ejakulacjach. W kamiennych osuwiskach, lawinach i topniejących lodowcach. Płaczą rozdzieleni wyjazdami, pracą do późna, dziećmi – życiem i dorosłością. Ale łzy wylewają tylko wtedy, kiedy żony i koleżanki z pracy nie patrzą. Płaczą na czerwonych światłach skrzyżowań, w toaletach w supermarkecie, szlochają czytając dzisiejszą gazetę.
Płaczą, kiedy zwolnią lub zatrzymają się choć na chwilę – może dlatego olbrzyma poznajemy zawsze w ruchu, inaczej niż statyczne miniatury. Próbują nas nabrać, że trwają wiecznie, a ich skorupy śmieją się z czasu. Udają szczęki Wieloryba Grenlandzkiego w Karkonoszach, chowają się w skałach narzutowych pozostawionych przez lądolód, wtapiają się w rzekę. Ale my wiemy i słyszymy ich płacz.
Tekst: Michał Grzegorzek